Czy ktoś mógłby mi objaśnić, o co tak naprawdę chodzi z tymi wolnymi od handlu niedzielami? Popłakać się można ze wzruszenia, słysząc Niemców i Francuzów, jak to w „trosce o rodzinę” zamykają w niedzielę supermarkety. Co jest większym problemem: to, że niektórzy wierni mają ograniczony dostęp do pójścia w niedzielę do kościoła, czy może nieograniczony dostęp do alkoholu 24 godziny na dobę? Wygląda na to, że sejm dostrzegł tylko ten pierwszy problem.
Gdyby rzeczywiście chodziło o ulżenie tym biednym kasjerkom w supermarketach, to wystarczyłoby ustawowo zatwierdzić podwójną stawkę godzinową za pracę w niedzielę. Wówczas wszyscy zainteresowani mieliby wolny wybór, zarówno pracownicy, jak i pracodawcy. Państwo nie zamierza jednak pozostawić tego samym zainteresowanym. Bardziej liberalne jest w dystrybucji „dobra niezbędnego”, jakim jest alkohol. Nowa ustawa dopuszcza lokalne władze do pewnych korekt, gdzie mają powstawać sklepy monopolowe, a gdzie nie. Teraz będzie to uzależnione od włodarzy na danym terenie. Przykładowo wójt może zlikwidować sklep pod własnym oknem, skazując spragnionych na pokonanie kolejnych stu metrów do następnego alkoholopoju. Co do zagrychy, to już takich uprawnień nie ma. Tu państwo jest pryncypialne.
Politycy i dziennikarze lubią powoływać się na statystyki. Nie dorównam im w tym i nawet nie będę próbowała. Zastanówmy się jednak, ile osób może dotyczyć ustawa o zakazie handlu w niedzielę (wyłączając oczywiście sprzedawców alkoholi, bo oni przecież żadnych rodzin, ani innych potrzeb nie mają)? Nad garstką sprzedawców w supermarketach władza pochyla się z niezwykłą troską. Szkoda, że z pola widzenia umykają alkoholicy i ich rodziny.
A może nie mamy bladego pojęcia, o czyje interesy tu chodzi?
Czy uszczęśliwianie na siłę, to rządowe hobby, czy może raczej uleganie jakiemuś lobby?