Z okazji minionego właśnie „Dnia dziecka” warto pomyśleć o losie najmłodszych. Zanim takie słowa jak ojciec i matka zostaną ostatecznie wykreślone ze słownika, jako niepoprawne politycznie, przypomnijmy, że jeszcze istnieją, przynajmniej teoretycznie, chociaż już pewnie zapomniane, określania takie jak: macocha i ojczym.
Macochy nigdy nie cieszyły się sympatią. Dlaczego? A no, ojciec rodziny kiedy przedwcześnie owdowiał, żenił się ponownie, żeby miał kto zająć się jego potomstwem. Z nowego związku rodziły się nowe dzieci. Nowa żona kochała bardziej własne, niż niewłasne, które czuły się opuszczone. Ambicją komunistów było wyhodowanie „nowego człowieka”. Miał on różnić się od tego zwykłego między innymi tym, że będzie kochał i nienawidził tych, których trzeba, a nie po własnym uważaniu, czyli tych, co sobie na jego uczucia zasłużyli.
Co się zatem stało z macochami i ojczymami? Czyżby zabrakło osób określanych tym mianem? Nie. Nastąpiła tylko zmiana znaczenia słów. Zastąpiły je określenia takie jak „ciocie” i „wujkowie”. Teraz przyszedł kolejny etap: „rodzice” odpowiednio ponumerowani. Może gdyby dobrze policzyć, okazałoby się, że na przeciętne dziecko przypada co najmniej dwie macochy i tyluż ojczymów. To widoma oznaka triumfu neokomuny. Przy zamianie „walki klas” na „walkę płci”, los dzieci dramatycznie uległ pogorszeniu i żadne wypieranie słów tego nie naprawi. No, może „multi-kulti”, jeśli weźmiemy przykład z muzułmanów. Tam każde dziecko przychodzi na świat w „dużej rodzinie”, a sierocińce, podobnie jak „rodziny zastępcze” nie są potrzebne, bo wszystkie dzieci są wspólne.
https://mtodd.pl/?wysija-page=1&controller=email&action=view&email_id=441&wysijap=subscriptions