Kiedyś jakiś film Vegi oglądałam, ale nie mogę sobie przypomnieć ani jednej sceny, nie mówiąc już o tytule czy fabule. Z reporterskiego obowiązku chciałam sobie wyrobić zdanie na temat jego twórczości z powodu „Polityki”, na którą nie miałam jednak zamiaru wydać złamanej złotówki, dlatego skorzystałam z okazji i obejrzałam „Kobiety mafii” w telewizji.
Wrażenie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W pierwszej scenie policjant super-wulgarnie ruga podwładną, nie poprzestając na wyświechtanym słowie na literę „ka”. Język godny ministrów PO, nagranych w restauracji „Sowa & Przyjaciele”. Dzielna policjantka, zwana kur…, uważa to oczywiście za rzecz naturalną i postanawia samotnie aresztować dwudziestu trzech gangsterów. O dziwo, nie udaje jej się to takie proste zadanie! Później fabuła ogranicza się do kolejnych scen kopulacji w dowolnej konfiguracji. Nie mogło oczywiście zabraknąć tego między mężczyznami, bo ideologii LGBT trzeba przestrzegać. Dialogi składają się wyłącznie z wulgaryzmów, a jeśli zdarzają się i inne słowa, to wypowiadane są mamrotliwie, jak na polską szkołę filmową przystało. Aktorzy i reżyser zdają sobie zapewne sprawę z tego, że dialog i tak niczego nie wnosi. W prawdziwie gangsterskim filmie nie mogło oczywiście zabraknąć kraks i płonących samochodów, chociaż nijak nie mają się one do drastycznych, acz monotonnych scen porno, w kółko powtarzanych.
Jest to niewątpliwie awangardowy styl filmowy, polegający na nieskładnym łączeniu różnych scen, najczęściej wulgarno-erotycznych, pozbawiony dramaturgii i sensu, „artyzmem” dorównujący porno paradom.