Szeherezada tak snuła swoje opowieści, że zawsze kończyła w najciekawszym momencie, aż do następnej nocy. Sułtan nie zabijał jej tylko dlatego, że ciekaw był dalszego ciągu. Trwało to przez tysiąc i jedną noc. Zdawać by się mogło, że ta oczywista zasada powinna obowiązywać we wszystkich serialach telewizyjnych. Dlaczego tak się nie dzieje? Bo Szeherezada walczyła w ten sposób o życie, a producenci seriali mają innych „sułtanów”. Przyciąganie widza jest oczywiście pożądane dla reklamodawców, ale wcale nie chodzi o widza wybrednego, który doceniłby kunszt opowieści.
Te refleksje naszły mnie po obejrzeniu kolejnego odcinka Zniewolonej. Dotąd miałam się za osobę odporną na romanse, które uważałam za szczególnie nudną literaturę. Wątki miłosne są oczywiście niezwykle nudne w polskich serialach. Sprowadzają się bowiem do bardziej lub mniej odważnych scen erotycznych, z nieodzownym dialogiem typu: Kocham cię. Ja ciebie też. Okazuje się jednak, że świetna dramaturgia, odpowiednio rozłożone akcenty i nieszablonowe postacie przyciągają uwagę widza.
Taki perfekcyjny profesjonalizm zaskakuje u naszych wschodnich sąsiadów. Zachód od pewnego czasu podporządkowuje wszelkie działania na niwie kultury poprawności politycznej, czyli zakłamaniu. A kłamstwo ze swej natury jest niespójne i w konsekwencji nudne. Co sprawiło, że Ukraińcy mogą, a my nie możemy mówić prawdy w szeroko pojętej literaturze? Po transformacji u nich władzę w całości przejęli oligarchowie, a u nas nie w całości. Zostały niestety bastiony komunizmu, które trzymają się mocno w sądownictwie, nauce i kulturze. Tu stale czekamy na dobrą zmianę.
Paradoksalnie – mniej zniewoleni przez komunę, okazaliśmy się bardziej zniewoleni przez postkomunę.