Byłam na spotkaniu obywatelskim, gdzie ludzie zatroskani o los Polski wyrażali swoje poglądy na temat naprawy państwa. Jeden z uczestników gorąco optował za wprowadzeniem w Polsce systemu prezydenckiego, dającego władzę głowie państwa niemalże nieograniczoną. Kandydat ubiegający się o taki urząd powinien spełniać tylko dwa warunki. Ma być mądry i uczciwy. Na moje oko ten postulat spełnia pewnie ze dwadzieścia milionów obywateli naszego kraju. Kto bowiem nie uważa się za mądrego? Z uczciwością też każdy kandydat poradziłby sobie, bo o drobnych przekrętach mało kto wie, a duże zawsze można przypisać jakimś wrogom albo chociaż niesprzyjającym okolicznościom.
Jak zatem z tej ciżby wyłonić przyszłego dyktatora? Głosując tak długo, aż kontrkandydaci mniej mądrzy i mniej uczciwi poodpadają. Fajne, nie? Już sam pomysł, żeby wyselekcjonować najmądrzejszego spośród… no powiedzmy przeciętniaków, jest godny podziwu. Trochę przypomina to sytuację, w której zamiast zwoływać konsylium lekarze pytaliby przechodniów, czy operować pacjenta, czy nie. Kierowanie samochodem wymaga potwierdzonych kwalifikacji, kierowanie państwem – nie.
Po uświadomieniu sobie, jakim trudem jest wyłonienie głowy państwa w demokratyczny sposób, aż dziw bierze, że może się zdarzyć przypadek w miarę trafnego wyboru. A tak przy okazji, to tylko za jednego prezydenta – Lecha Kaczyńskiego, nie musiałam się wstydzić.