Już przed wojną mawiano nieco złośliwie, że nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Po wojnie było już tylko gorzej, bo wystarczył dwutygodniowy kurs, żeby zostać prokuratorem, albo sędzią skazującym żołnierzy niezłomnych na śmierć.
Z czasem trzeba było jednak naukę przywrócić do łask. Nadzwyczajna kasta towarzyszy potrzebowała przecież lekarzy, inżynierów, a nawet artyści byli potrzebni, jeśli niezbyt mocno dokazywali. Dla potomków towarzyszy radzieckich uczelnie stały otworem, a różne dyplomy czekały tylko na wręczenie. Pozostali zwykli kandydaci na przyszłych magistrów, musieli się jednak wykazywać nabytą wiedzą, albo talentem.
Teraz artystą jest każdy, komu się tak zadaje, a gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, to zawsze można przedstawić dyplom i nawet nie trzeba go kupować na przysłowiowym Bazarze Różyckiego. Uczelnie prześcigają się najpierw w pozyskiwaniu studentów, a potem w zaspakajaniu ich potrzeb.
Ale właściwie dlaczego tylko artyści mają być uprzywilejowani? A jak ktoś czuje się lekarzem, sędzią, politykiem? W niektórych wypadkach wymagane są jeszcze dyplomy, chodzi więc o to, żeby były one dostępne, dla „elyt” i są, oczywiście. Nikt przecież nie bada rankingowo poziomu uczelni dyplom wystawiającej.
Najlepiej jednak być politykiem. Od niego nie wymaga się niczego, nawet zdecydowanych poglądów, które „wytrawny” polityk zmienia zależnie od koniunktury. Według gender, płeć to też sprawa poglądów, nie biologii, a więc można ją zmieniać w zależności od kaprysu chwili i wewnętrznego głębokiego przekonania.
Czy zatem warto jeszcze cokolwiek studiować? Tak, ale jedynie na politechnice. Inżynierem się jest, albo nie jest i basta. Mostów, domów, maszyn nie zaprojektują ludzie, którym się jedynie zdaje, że są inżynierami. Może dlatego właśnie o nich mówi się najmniej, bo o co może go dziennikarz zapytać? Jak czuł się projektując maszynę? To już lepiej zapytać piłkarza, co czuł kopiąc piłkę…