Wielka wyprzedaż majątku narodowego za psi grosz odbywa się na naszych oczach. Tu i ówdzie udaje nam się zaprotestować, niekiedy nawet skutecznie, ale często nie zdajemy sobie sprawy w jaki sposób jesteśmy okradani. Tworzy się takie prawo, według którego taniej jest kupować nowe, niż używać tego, co już się ma. Telewizji publicznej nie opłaca się robić filmów i seriali we własnych pomieszczeniach i własnym sprzętem. „Musi” zamawiać „taniej” u zewnętrznych producentów, a własny majątek, po doprowadzeniu do ruiny sprzedać „śmieciarzowi”.
Jak to się przekłada na jakość programów widać gołym okiem. Telewizja publiczna ma misję, ale tylko na papierze i w sprawozdaniach. Faktycznie jest rozliczana za oglądalność i to w ścisłym przedziale wiekowym 16-49 lat. Żeby było zabawniej, to poziom programowy jest dostosowany akurat dla osób do 15-tego roku życia i powyżej pięćdziesiątki, jeśli ma się już wczesną demencję starczą.
Czy da się temu jakoś zaradzić? Powiadają, że bez zmiany rządu telewizji się nie zmieni, a bez zmiany telewizji nie zmieni się rządu. Ja jestem jeszcze większą pesymistką. Zmiany muszą sięgać znacznie głębiej. Jeden z polityków-fircyków lubi przywoływać na pamięć dziesięcinę jako podatek o wiele niższy od obecnych, jakie wszyscy płacimy. Zapomina jedynie, że gdyby chłopu odebrać dwa zamiast jednego snopka z dziesięciu, mógłby z rodziną zimy nie przetrwać.
Postęp umożliwił łatwe wyżywienie wszystkich, nie stworzył jednak nowoczesnego podziału dóbr. Wolny rynek, gdyby rzeczywiście taki w przyrodzie istniał, nie miałby absolutnie zastosowania w dystrybucji kulturą. Bo jakie szanse ma arcydzieło w starciu ze szmirą? Mniej więcej takie jak intelektualista w spotkaniu z bandziorem w ciemnym zaułku.
Dostęp do kultury powinien być dla odbiorcy darmowy. Natomiast twórca im wyższej klasy, tym lepiej opłacany i reklamowany. Na tym między innymi powinna polegać misja telewizji pro publico bono.