Teatr polityczny nigdy chyba nie był tak wiernym odwzorowaniem teatru tradycyjnego jak obecnie; zarówno dobrego, jak i niestety, tego bardzo kiepskiego. A może dawniej przestrzegano bardziej zasady: „jak nie potrafisz, to nie pchaj się na afisz”, może staranniej dobierano aktorów? Albo przeciwnie, chodzi właśnie o to, że teraz do głupka łatwiej trafi przekaz nieporadnego półgłówka? Jeszcze za PRL-u było takie hasło: „piękne dziewczęta na ekrany”. W tamtej ponurej rzeczywistości uroda i talent były w cenie, na przekór szarej codzienności. Polityką nikt normalny się nie interesował. Obecnie jest odwrotnie. Uroda czy talent to przymioty raczej obciążające. Szpetota i głupota wyznaczają trendy nie tylko w sztuce, ale i w polityce.
Nieszczęsna Grecia robi paskudne miny, bo niczego innego nie potrafi. Wystarcza to jednak, żeby „możni tego świata” pragnęli się z nią fotografować. Dobremu, czy kiepskiemu aktorowi ktoś jednak musi pisać role. Kto pisze rolę kandydatce na prezydentę jest bez znaczenia, bo ona nie umie nawet jej przeczytać, a jak powie coś od siebie, to włos się jeży na głowie. Nie warto znęcać się nad nieudacznicami, bo same zgotowały sobie ten los i o dziwo! – czerpią z niego korzyści, jakich wielu im zazdrości.
Bywają i dobrzy aktorzy w tym politycznym teatrze. Dobry aktor, to taki, który wygląda jakby mówił od siebie. A w mądrym teatrze, padają też mądre słowa, na ile prawdziwe, można się przekonać później. Ale kto jeszcze pamięta, co zostało powiedziane przedwczoraj? Najważniejsze jednak pytanie, to kto tak naprawdę pisze scenariusze tym utalentowanym aktorom? Korporacje? Lobbiści? Agenci, swoi czy może obcy?
Mam nadzieję, że nikt z wyżej wymienionych. Zapewne ponosi mnie tylko fantazja niespełnionego dramaturga.