W jednym z najnowszych polskich seriali oglądamy takie dwie sceny: W pierwszej bohaterka budzi się i stwierdza, że zaspała. Dzwoni do pracy i obiecuje być na miejscu za pół godziny. Konkubent oferuje podwieźć ją samochodem. Scena druga: Bohaterka wchodzi do pracy uczesana w mnóstwo starannie zaplecionych warkoczyków, co musiało wprawnemu fryzjerowi zająć z godzinę ( z myciem i suszeniem włosów nie mniej niż dwie – do trzech).
Co z tego wynika? A no tyle, że serial o przygłupach z wyższych sfer, przeznaczony dla przygłupów z niższych sfer, produkują też przecież nie intelektualiści.
A tak, a propos fryzjerów. W PRL-u miejscem ich działania były „salony”, obecnie są to „studia”. Zastanawiające, czemu to pretensjonalne nazewnictwo służy? Czyżby świadczyło o tym, że obywatele naszego kraju wyżej sobie cenią to, co na głowie od tego, co w głowie?