Ad. Ale numer! 1/2020 (444)
Szanowna Pani Małgorzato
Dotknęła Pani w swoim ostatnim felietonie ważnej kwestii – jakości polskich filmów historycznych, a zwłaszcza seriali telewizyjnych. Produkcje te mające w zamierzeniu pokazać widzowi możliwie jak najwierniej realia epoki, często z tym celem się rozmijają na skutek działań, które można podzielić na dwa rodzaje. Pierwsze działania to te całkowicie świadome – obliczone na osiągnięcie określonego celu propagandowego lub poznawczego, drugie – nieświadome wynikające z ignorancji autora scenariusza i reżysera. Dobrym przykładem efektu działania pierwszego rodzaju jest film Agnieszki Holland „W ciemności”, w którym główny bohater ratujący Żydów ukrywających się w podziemiach okupowanego Lwowa, o mało nie wpada w łapy Niemców, za sprawą pomarańczy przeznaczonych dla nieszczęśników. Oczywiście nikt z realizatorów filmu nie raczył zauważyć, że pomarańcze nie były produktem pierwszej potrzeby w tych „podziemnych” realiach, a tak w ogóle – w tym czasie zwyczajnie nie były one osiągalne (bo żywność w tym okresie była kartkowo reglamentowana). Niby drobiazg, ale widz z Zachodu może odnieść wrażenie, że zdobycie jedzenia w okupowanym Lwowie dla codziennego wyżywienia kilkudziesięciu osób było tylko kwestią wyłożonych na ten cel pieniędzy (czyli realia okupacyjne w Polsce były identyczne z tymi w innych krajach Europy, co nie jest prawdą). Jeżeli chodzi o efekt działań realizatorskich czynionych nieświadomie – jest ich całkiem sporo, zwłaszcza w odniesieniu do najnowszych produkcji. Widać dość sporą przepaść między filmami historycznymi realizowanymi w latach 60-70 tych, a tymi realizowanymi obecnie w odniesieniu do wierności oddania sfery obyczajowości, kultury bycia charakterystycznych dla danej epok i środowiska. Te różnice wynikają zapewne z faktu, że realizatorzy z lat 60-70-tych należeli jeszcze do pokolenia, które żyło i było kształcone w okresie międzywojennym i mimo siermiężności PRL-owskich czasów, potrafiło wczuć się bez większego trudu w daną epokę. Natomiast dla pokolenia młodych reżyserów wychowanych w postperelowskiej Polsce, jest to zadanie niezmiernie trudne. Oni, w większości (zwłaszcza ci czujący się lepszymi niż naród pośród, którego przyszło im żyć) w ogóle nie czują tych niuansów i dlatego według nich taki zwrot jak per „panie Romanie” (o którym Pani wspomina w odniesieniu do filmu „Młody Piłsudski”) całkiem dobrze pasuje do kultury i obyczajowości tamtego czasu.
Serdecznie Panią pozdrawiam - Ewa Działa-Szczepańczyk